czwartek, 1 maja 2008

pierwszomajowy "pochód"

W południe złapała smycz i zawołała, - Chodź idziemy na pochód.

Wprawdzie nie wiem co to pochód, ale smycz kolarzy mi się ze spacerem, więc podbiegłem w podskokach.

W parku obie ścieżki zapchane rowerzystami i spacerującymi, na boisku też pełno ludzi, ale udało nam się jakoś przejść na nasza ścieżkę między drzewami, a potem na tą ulubioną nad Wisłą. Tu mogę sobie pobiegać, bo nikomu nie przeszkadzam. Naokoło bujna trawa i pełno mleczy pewnie jutro znikną, bo już zaczęli kosić trawniki.

Kiedy myślałem, że tradycyjnie skręcimy przy ulicy między bloki, założyła smycz i poszliśmy za Białuche. To tam, gdzie rośnie to drzewo magnoliowe. Bardzo lubię tam chodzić, ale tylko w południe, bo rano chodzą tam mało przyjazne psy. W pewnym momencie nie wiadomo skąd nadjechały trzy rowery i znalazłem się między nimi, ale zwolnili, poczekali aż zejdę na bok. Ruszyliśmy dalej ścieżką między działkami i przez ogrodzenie podziwialiśmy kwitnące kwiaty. Przecież psy też lubią kwiaty, ja codziennie wychodzę na balkon i oglądam nasze kwiatki.

Wąską, dziką ścieżką wyszliśmy na szeroką łąkę nad Wisłą i wtedy na niebie zobaczyliśmy jakiegoś drapieżnego ptaka polującego na myszy, czy inne nornice. Wisiał kilka metrów nad ziemią i wypatrywał zdobyczy. Po chwili przeleciał kilka metrów dalej i znowu zawisł. W pewnym momencie obniżył lot, przeleciał nad samą trawą, potem poderwał się i zniknął na drzewie. Pewnie znalazł obiad.



Wracałem do domu zmęczony, ale szczęśliwy. Na takie pochody mogę chodzić częściej.

Brak komentarzy: